wrażenie, jakby się... obracał? Krzyknął ptak. Nikode

odczucie, jakby się... obracał? Krzyknął ptak. Nikodemus uruchomił oczy i stwierdził, że leży na łące poza Starhaven. Rozpoznał to miejsce jako polankę, na którą studenci chodzili napić się wina albo całować. Tam właśnie całe dekady temu po raz pierwszy pocałował Amy Hern. jest spokojne popołudnie po krótkich opadach śniegu. Każdemu krokowi towarzyszył chrzęst, każdy oddech wzbudzał pióropusz pary. Nad ich głowami niebo lśniło dostojnym kolorem zimowej lawendy, malując wszystkie gałęzie absolutną czernią. Spierzchnięte wargi Amy dotknęły jego ust, gorący język zetknął się z jego językiem. Oboje byli zaledwie akolitami. Nikodemus skrzywił się na wspomnienie Amy. Nie była już Amy Hern, ale Amarylis Hern – niższym magiem w Twierdzy Starfall. Nie widział jej od okresu, gdy wyjechała cztery dekady temu. Nie otrzymał też jakiejkolwiek odpowiedzi na swoje wiadomości poza bezosobową notką o nowym życiu w Starfall. Uświadomił sobie nagle, że śni. Usiadł, spodziewając się pobudki na miękkim łóżku Shannona, w miejsce tego mimo wszystko znalazł się na polance. Z prawej strony stał neofita, odwrócony do niego plecami, i patrzył w stronę brzóz. Między jasnymi pniami poruszało się coś ogromnego. Uderzenia stóp (łap?) wzbudzały wibracje gruntu. Jego oddech był powolny, długi, niczym jakiejś bestii. Nikodemus próbował wstać, ale miał szczególnie nieporadne nogi. Czuł się jak po zatruciu. Stwór wyłonił się spomiędzy drzew. Nikodemus próbował na niego popatrzeć, ale oczy odmawiały skupienia wzroku. Istoty kłębiła się w masie niewyraźnego, bladego cielska. ponownie spróbował wstać, ale upadł na twarz. Spróbował popatrzeć na stworzenie, ale akurat nie mógł skupić na nim wzroku. Neofita zaczął uciekać. Nikodemus niczym pijany podniósł się na kolana. W tej samej kilku chwilach z potwora wystrzelił wąski pręt, przeleciał poprzez polankę i wbił się w dół pleców chłopca. potomek nie przestało uciekać. Nikodemus próbował krzyczeć, ale znów padł na twarz. Oczy wypełniła mu ziemia. Niezgrabnie je przetarł. Nie znajdował się już na polanie. Leżał w jakiejś jaskini, której strop lśnił kwarcem, a dno pobłyskiwało jednolitą szarością. Przed nim wznosił się kamienny stół, na którym leżało ciało okryte jasną peleryną. W osłoniętych rękawiczkami dłoniach stwór trzymał niewielki, świecący zielono klejnot. Kamień miał kształt łzy. Coś poruszyło się na granicy światła. Jakaś niewielka istota. Jej oleisty, czarnoniebieski grzbiet był gładki i osłonięty sześciokątnymi płytami – koszmarny żółw lądowy. Zasyczał, ruszając do przodu. Spod nóg wykreowania wyłoniły się czarne macki, które wyrastały w pnącza bluszczu o oleistych, czarnych liściach. Z sufitu wystrzelił promień czerwonego światła, uderzając w grzbiet żółwia. Jego pancerz pękł z głośnym trzaskiem. Zwierzę krzyknęło, gdy z pękniętej skorupy wypłynął niebieski olej. Zmaterializował się drugi żółw, potem trzeci. W miarę zbliżania się żółwie szły śladami rozrastających się pnączy czarnego bluszczu. Z ciemności wyłaniało się coraz więcej żółwi. Sześciokątne płyty pancerza na grzbiecie wykreowania zostały strzaskane poprzez kolejny promień światła. Potem kolejne dwa rozbłyski, i dziesięć. Postać na stole leżała nieruchomo, non stop przykryta białą peleryną. Nagle poprzez jaskinię przemknął podmuch wiatru, odrzucając biały kaptur. Nikodemus zobaczył na stole własną twarz. poprzez jedną, przyprawiającą o zawrót głowy chwilę, był nie tylko sobą, ; postacią leżącą na stole. Był również żółwiami pełznącymi po podłodze i przestraszonym neofitą biegnącym poprzez las z powrotem do Starhaven.